„Biała Gwiazda” Henryka Reymana

Źródło: TS Wisła
Data publikacji: 25 czerwca 2020

Artykuły z serii “1906 Jubileusz – 1966 pod Wawelem” autorstwa Frandoferta (materiały o Wiśle Kraków) i Ślusarczyka (materiały o Cracovii) ukazały się z okazji jubileuszu obu klubów. Str. 4  Przeglądu Sportowego w całości poświęcona została Białej Gwieździe (Od “szmacianki” na Błoniach… do wielkiej Wisły, Jak trafiłem do Wisły, Dr Jan Janowski najmłodszy “ojciec” koszykówki, Olimpijczyk i ojciec olimpijczyka, Mgr Zygmunt Buhl dawniej olimpijczyk dziś działacz, Od “Świętej wojny” do “Lajkonika”.

 

Jubilatkę można łączyć z wieloma nazwiskami. Wielu bowiem wspaniałych sportowców i działaczy przewinęło się przez TS Wisła w ciągu minionych 60 lat. Ale jedno nazwisko jest rzeczywiście symbolem „Białej Gwiazdy” a brzmi ono: REYMAN. Pułkownika Henryka Reymana nie ma już wśród nas, odszedł przed paroma laty na zawsze.

Ten wspaniały sportowiec dobrze przysłużył się polskiemu sportowi, ale najwięcej TS Wisła. Najpierw jako doskonały piłkarz, później działacz i wychowawca młodzieży. W latach 1922-1931 występował 12 razy w reprezentacji narodowej. Do dziś przetrwał też niepobity przez nikogo rekord zdobytych przez niego bramek w jednym sezonie mistrzowskim – 33 (w roku 1927). Po zakończeniu czynnej kariery sportowej dwukrotnie pełnił funkcję kapitana związkowego PZPN. Pod jego „wodzą” nasza reprezentacyjna jedenastka odniosła jesienią 1957 r. na stadionie Śląskim największy sukces, wygrywając niespodziewanie z doskonałym teamem ZSRR 2:1.

Z Henrykiem Reymanem związanych było wiele pięknych przeżyć wiślaków. Jednym z takich był mecz z drużyną niemiecką IFC z Katowic, która przystąpiła do rozgrywek w powołanej do życia w 1927 r. lidze państwowej i dopiero 3 lata później z niej „wyleciała”.

Było to właśnie w pierwszym roku powstania ligi, w 1927 r. Reyman tak wspominał to spotkanie:

Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, jakie zadanie spoczywa na Wiśle w meczu z IFC. Warta i Pogoń nie miały już szans, tylko my lub Niemcy mogliśmy dostąpić zaszczytu zdobycia mistrzostwa Polski. Po trzech dniach odizolowania od „kibiców”, zjawiliśmy się na boisku IFC z naszym wiernym sympatykiem, artystą malarzem, mistrzem – Vlastimilem Hofmanem. Trybuny wypełnione morzem 23 tys. głów (rekord ten długo nie był pobity), boisko od trybun oddzielały kordony policji. Widok był imponujący, ale groźny. W tych niecodziennych warunkach przyszło nam na Śląsku ratować honor polskiego piłkarstwa. Mecz rozpoczął się w szybkim tempie i obie strony walczyły nieustępliwie. Mimo wysiłków wynik pierwszej połowy był bezbramkowy.

Po przerwie już w 10 min. zdobyliśmy prowadzenie ze strzału Czulaka. Tylko jedna strona trybun skwitowała ten fakt entuzjazmem. Druga, wypełniona Niemcami, milczała złowrogo. Kontrataki przeciwników rozbijały się o doskonałą postawę Pychowskiego, Kaczora oraz braci Kotlarczyków. Niemcy zaczęli tracić cierpliwość, faulowali, a ich kibice wtargnęli nawet w pewnym momencie na boisko. Po chwilowej przerwie wznowiliśmy grę i w kwadrans później przeprowadziliśmy błyskawiczny atak. Otrzymałem piłkę od Adamka, wyszedłem zwycięsko z pojedynku z obrońcą i, mając naprzeciw siebie bramkarza Goerlitza, strzeliłem z całej siły w lewy róg. Rzucił się on do piłki jak paniera, ale ta trzepotała już w siatce. Było 2:0…

Z późniejszych czasów utkwiło mi w pamięci wystąpienie Henryka Reymana do piłkarzy Wisły przed meczem z Cracovią. Wszedł do szatni w swym wytartym, brezentowym płaszczu, przywitał się ze wszystkimi, usiadł na ławce pod ścianą i powiedział:

Chłopcy, dzisiaj czeka nas trudny mecz. Aby go wygrać, musicie nie tylko wspiąć się na wyżyny swych umiejętności, ale też dać z siebie wszystko, walczyć ambitnie co sił w płucach i nogach. Ale.. nie za wszelką cenę. Jeśli przegracie z honorem, my wierni „Białej Gwieździe” opuścimy trybuny z równie podniesionymi głowami, jak kibice Cracovii.

Henryk Reyman wysoce cenił zwycięstwo, ale jeszcze bardziej szlachetność. Był wielkim sportowcem i taki pozostał do końca. Dane mi było rozmawiać z tym wielkim wiślakiem jeszcze na parę tygodni przed jego śmiercią. Odwiedziłem go w szpitalu na Skawińskiej w Krakowie. Gdy wszedłem na salę dostrzegł mnie, poznał i wyciągając dłoń, uścisnął. Ale mówił cicho:

– Cieszę się, redaktorze, że pana widzę, co tam słychać?

Rozumiałem, że rozmowa sprawia mu trudność, więc nie dopuszczałem go prawie do słowa. Opowiedziałem mu wszystkie krakowskie plotki, napomknąłem, że my sprawozdawcy stęskniliśmy się za nim na trybunach i że mamy nadzieję, iż szybko wróci do zdrowia. Uśmiechnął się – przed pożegnaniem nie omieszkał napomknąć:

– Niech pan pisze o Wiśle więcej i cieplej, ale jak zajdzie potrzeba to krytycznie.

Za moment zmieniając temat dodał:

Taki klub, jak nasz, jeszcze więcej niż dotychczas musi się troszczyć o młodzież, bo to przyszłość sportu – prawda?!

A gdy byłem już w drzwiach dorzucił:

– A jak pan wpadnie na boisko, to proszę pozdrowić piłkarzy ode mnie…

Opuszczając szpital zastanawiałem się, czy Reyman zdawał sobie sprawę, że odchodzi? Jeśli tak, to nie dał tego po sobie poznać. Pożegnał się, jakbyśmy za jakiś czas mieli znów wymienić uścisk dłoni, jakbym miał znów słuchać jego opinii na tematy piłkarskie i wychowawcze. Tymczasem musiał odejść, chociaż pamięć po nim pozostanie. Pamięć o sportowcu, będącym przez długie lata symbolem „Białej Gwiazdy”.

autor: Jan Frandofert, 1966 r.

foto: historiawisly.pl